Following our leisurely “rest day”, it was quite a shock to the system to be once again shovelling down breakfast and packing up in time to be on the road for 8am (shockingly, we did not leave punctually). Fortunately, though, we reached Zywiec hospice after a mere 20km, and were greeted with second breakfast. Never have a group of cyclists looked so weary when faced with a table laden with food. Not ones to turn down a challenge however, we tackled the plates of cheese, salad and salmon with considerably more gusto than we tackle most climbs. We heard from the hospice chaplain about the work that the domestic hospice in Zywiec do, the inspiration they take from St Faustyna, and the personal link that drew him to hospice chaplaincy via his experience living through leukaemia. Tad and Krzys presented the hospice with oxygen concentrators and mattresses. Departing with bellies and hearts full (and Janusz sporting some new headgear), we braced ourselves for the first climb of the day – thankfully we all knew what to expect, as Tom had been reciting the distance and gradient of each Day 6 climb for the past few days whenever he was given the opportunity (some say even in his sleep). Through Korbielow, we continued to climb up to the border – after some confusion, we confirmed that we had indeed reached Slovakia, and hadn’t jumped across the continent to Slovenia. Our first impressions of Slovakia were formed on the descent as we passed through village after village playing traditional music and local announcements via speakers on every telegraph pole – initially quite endearing, the disembodied voices blaring out in quiet villages took on a slightly sinister note. One gloriously long descent later, we pulled up at a lakeside restaurant, complete with stunning views and swimming pool. We were sad to leave without taking a dip, but the guests in their swimming costumes were looking at a group of grubby, sweaty cyclists with mild disgust, so felt it was best not to. Thankfully, the big guy was clearly feeling sorry for us, and we were greeted with our first rain shower since Prague. There’s nothing like the refreshing mixture of sweat, road grime, drizzle and suncream to cool a cyclist down. Eventually the drizzle cleared and we were faced with stunning panoramas of the Tatra mountains, made even more spectacular by the fact that we were able to view them from twenty kilometres of smooth, traffic-free cycle path – full marks to Slovakia! Crossing back into Poland marked the start of our next big climb. We huffed and puffed through the kilometres, and felt genuinely proud of ourselves when we emerged at the top of Gubalowka – only to take a left turn and find the entire summer tourist population of Zakopane had taken the chairlift up and were enjoying a gentle stroll amongst the dozens of tourist tat stalls, taking no heed of the cyclists trying to weave their way through. A painfully long time later, we were finally off the hill and met with our final climb of the day – made a little brighter by the rainbow leading our way to the hotel. The views were awe-inspiring, and were best enjoyed from the jacuzzi. Over dinner, we had a fundraising update from Janusz – final totals still pending, but things are looking good! While some of the team enjoyed the delights of the jacuzzi and the “disco-bar”, the Man of the Tour was living up to his title, demonstrating his resilience as he pedalled on through the darkness, thunder, rain and distant lightning which lit up the mountain range. He soldiered on to the hotel, declining rescue by the van, and arriving after 10pm – true determination! | Troche zaskoczylo nas, ze po wczorajszym spokojnym "dniu odpoczynku" znowu musielismy sie spieszyc by zjeść śniadanie, spakować się by wyruszyc o 8 rano (nic dziwnego, że nie wyjechaliśmy punktualnie). Na szczęście po zaledwie 20 km dotarliśmy do żywieckiego hospicjum, gdzie przywitano nas drugim śniadaniem. Nigdy jeszcze grupa rowerzystów nie wyglądała tak niepewnie w obliczu stołu zastawionego jedzeniem. Stawilismy jednak czola temu wyzwaniu, talerze z serem, sałatką i łososiem pokonaliśmy z większym zapałem niż większość podjazdów. Kapelan hospicjum opowiedzial nam o pracy, jaką wykonuje hospicjum domowe w Żywcu, o inspiracji, jaką czerpie od św. Faustyny, a także o osobistym doswiadczeniu życia z białaczką, które przyciągnąło go do kapelaństwa hospicyjnego. Tad i Krzyś przekazali hospicjum koncentratory tlenu i materace. Wyjechalismy z wypełnionymi brzuchami i sercami ( Janusz nawet w nowym nakryciu głowy), przygotowani na pierwszą wspinaczkę tego dnia. Na szczęście wszyscy wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ponieważ Tom, przy kazdej okazji (niektórzy twierdzą, że nawet we śnie) informowal o dystansie i nachyleniu każdej wspinaczki dnia 6. Przez Korbielów kontynuowaliśmy wspinaczkę do granicy - po pewnym zamieszaniu potwierdziliśmy, że rzeczywiście dotarliśmy na Słowację, a nie do Słowenii. Nasze pierwsze wrażenia ze Słowacji ukształtowały się podczas zjazdu, gdy mijajac wioskę za wioską, sluchalismy muzyki ludowej i lokalnych komunikatow nadawanych przez głośniki na słupach telegraficznych. Początkowo bylo to całkiem przyjemne, ale po jakims czasie brzmialo to nieco złowieszczo.. Po wspaniałym, długim zjeździe zatrzymaliśmy się w restauracji nad jeziorem, z pięknymi widokami i basenem. Żal nam było wyjezdzac bez kąpieli, ale goście w kostiumach kąpielowych patrzyli na grupę brudnych, spoconych rowerzystów z lekkim obrzydzeniem, więc uznaliśmy, że lepiej tego nie robić. Na szczęście los nam sprzyjal i spadl pierwszy deszcz od czasu Pragi. Nie ma to jak orzeźwiająca mieszanka potu, brudu drogowego, mżawki i kremu do opalania, by ochłodzić rowerzystę. W końcu mżawka ustąpiła i naszym oczom ukazały się wspaniałe panoramy Tatr, jeszcze bardziej spektakularne dzięki temu, że mogliśmy je podziwiać z dwudziestu kilometrów gładkiej, wolnej od ruchu ścieżki rowerowej - pełne uznanie dla Słowacji! Powrót do Polski oznaczał początek naszej kolejnej wielkiej wspinaczki. Z trudem pokonywaliśmy kolejne kilometry i czuliśmy się z siebie naprawdę dumni, gdy dotarlismy na szczyt Gubałówki. Niestety po skręcie w lewo odkrylismy, że wszyscy zakopianscy turysci wyjechali wlasnie wyciągiem krzesełkowym na górę i spaceruja wśród dziesiątkow straganów, nie zważając na rowerzystów próbujących utorować sobie drogę. Duzo, duzo pozniej udalo nam sie w końcu zjechaliśmy ze wzgórza i zmierzyc się z naszą ostatnią wspinaczką tego dnia - nieco jaśniejszą dzięki tęczy prowadzącej nas do hotelu. Widoki były zachwycające, a najlepiej podziwiało się je z jacuzzi. Podczas kolacji otrzymaliśmy od Janusza aktualizację dotyczącą zbierania funduszy - ostateczna suma nie jest jeszcze znana, ale wygląda dobrze! Podczas gdy część zespołu korzystała z uroków jacuzzi i "disco-baru", Tad potwierdzal, ze tytul Czlowieka Rajdu zdecydowanie sie mu nalezy, demonstrując swoją odporność, pedałując w ciemności,w deszczu przy grzmotach i odległych błyskawicach, rozświetlajacych pasmo górskie. Dojechał do hotelu, odmawiając ratunku ze strony furgonetki i docierając na miejsce po 22:00 - prawdziwa determinacja! |
0 Comments
Leave a Reply. |
DONATIONS
Donate and help us support Polish hospices DAROWIZNY
Przelew bankowy to najtańsza opcja, bo nie ma żadnych opłat.
Konto Fundacji Babci Aliny: Alior Bank, numer konta: 85 2490 0005 0000 4500 1020 9844. Tytuł przelewu: darowizna. Jeśli chcesz użyć karty kredytowej, to skorzystaj z systemu PayPal powyżej Cycle Europe
All the photos and stories from our epic adventure to cycle 1000km across Europe, deliver equipment to hospices and raise awareness of palliative care across Poland. Archives
July 2024
|